WĘDROWCÓW

KRAINY

PRZEZ

PRZEZ

KRAINY

WĘDROWCÓW

Stepy, pustynie, góry, woda – przestrzeń. Twarze, sylwetki, ślady – człowiek zanurzony w przedwiecznym krajobrazie. Próba zatrzymania gry świateł i cieni. Chęć zapamiętania spotkań zarówno tych, w których języki znajdują się same, jak i tych, w których spojrzenia zastępują rozmowę. Fotografia jako sposób na przyglądanie się światu, jako sposób na podróż. Medium tworzące pocięty na kadry, alternatywny świat. Krainę opowieści, w której słone wody ciepłego jeziora Issyk-Kol mieszają się z wodami lodowatego Bajkału. Piaski kazachskich wydm gubią się w bezkresie mongolskiej Gobi. Przestrzenie łączą się ze sobą, horyzonty nakładają na siebie… Zbiór podróżnych „stopklatek” z tropy przez  Kazachstan, Kirgistan, Mongolię i Syberię. Trzy i pół miesiąca, które zgubiły się gdzieś we wschodnich przestrzeniach. Rzecz o podróży, takiej „po prostu” – bez rekordów, wytyczania nowych dróg, dokonywania niemożliwego. Trochę autostop, trochę pociąg, nogi, rower. Przyglądnie się (nie)zwykłemu – w końcu zawsze podróżujemy skądś, z jakiejś naszej wersji normalności. Przestrzeń i wędrówka jako wspólny mianownik odwiedzanych krain.

Delikatne pagórki przecięte wstęgą wód Orkhonu. Drogi, które mają tu inną definicję. Białe punkciki w oddali – jurty. Stada owiec i kóz, stada krów, stada koni. Chodzą wolne. Wczoraj koło naszego namiotu, rozbitego nad rzeką, konie zrobiły sobie wodopój. Nie wiem, ile ich było, może 20, może 30.

 

Idziemy powolnym tempem. Przez nieskończone przestrzenie. Otacza nas stado owieci kóz. Rozlewają się wokół nas jak woda. Czujemy się niepewnie. Zza pagórka wyłania się pasterz. Przegania swoją zwierzynę. Jest na motorze. Podjeżdża do nas. Zielony, mechaniczny rumak. Czapka z daszkiem i tradycyjny del1. Wita się. Trochę się śmieje z naszego podenerwowania otaczającymi nas kozami.

 

Coś mówi. Tłumaczy. Pyta się. On po mongolsku, my po polsku. Rosyjski w tym momencie jest bezużyteczny. Bardziej przydaje się wyobraźnia, gest. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy. Pewnie dziwił się plecakom. My próbowaliśmy wskazać kierunek naszego marszu i jakoś wymówić mongolską nazwę celu naszej wędrówki. To nie było pierwsze takie spotkanie. Dumny Mongoł, rozmowa międzyjęzykowa, wzrok i lornetka ogarniające przestrzeń, motor…

 

No właśnie, niemal nikt w Mongolii już nie przemierza stepu konno. Pasterze przesiedli się na chińskie motory. Tradycyjne stroje kontrastują ze środkiem transportu, tak samo jak wyposażenie jurt z ich koczowniczym charakterem. Na dachach zamocowane panele solarne i anteny satelitarne. Wewnątrz wojłokowego domu wciąż zachowany jest tradycyjny porządek. Miejsce dla mężczyzny, dla kobiety, dla bogów. W środku piecyk. Telewizor też musi mieć swoje miejsce. Zmianom ulega nie tylko sposób wypasu zwierzyny czy wnętrza jurt, ale cały kraj. Stolica Mongolii, Ułan-Bator, od drugiej połowy XX w. nieustannie puchnie. Rewolucja demokratyczna wraz ze zmianami dotyczącymi zarządzania krajem, strukturą własności sprawiły, że tempo rozrostu stolicy Mongolii znacznie się zwiększyło. Co więcej, proces ten był i wciąż jest niezwykle chaotyczny. Stolica zaczęła się rozlewać na wszystkie strony.

 

Ułan-Bator XXI wieku to wiecznie zakorkowane miasto. Mimo iż ruch w Mongolii jest lewostronny, to samochodów z kierownicą po prawej stronie jest już pewnie więcej niż tych z kierownicą po lewej. Niemal co trzecie auto w Ułan-Bator to Toyota Prius. Sprowadzane są one często za bezcen z Japonii, która chętnie pozbywa się kłopotu utylizacji przestarzałych hybrydowych silników. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze smog i to tak intensywny, że Ułan-Bator uznawane jest za jedno z najgorszych pod względem jakości powietrza miast na świecie, zaraz koło New Delhi. Wreszcie dzielnice jurtowe, czyli obszary okalające centrum miasta składające się głównie z prostych domków lub jurt
z dobudówkami. Szacuje się, że w dzielnicach jurtowych mieszka obecnie około 60% populacji stolicy. Natomiast w całym Ułan-Bator żyje około 1,5 miliona ludzi, co stanowi połowę wszystkich mieszkańców Mongolii. Można by pewnie jeszcze długo o zmianach w kraju potomków Czyngis-chana. O surowcach, o górnikach ninja, o polityce…

 

Jednak wciąż spotkać można  rodziny przemieszczające się z swoim całym dobytkiem. Wciąż przejeżdża się przez wsie latem zupełnie opustoszałe, bo wszyscy są gdzieś w stepie, na pustyni, w górach ze swoimi zwierzętami. Wciąż drogi tutaj to tylko sugestia, kierunek. Przestrzeń, pustka, medytacja horyzontu. Stada zwierząt, jurty, co jakiś czas pasterz na motorze. Przedwieczny krajobraz z domieszką XXI wieku…

Wędrujemy dalej. Przez rwącą wodę Turgenu, tam gdzie kiedyś były mosty. Przez przestrzenie i po zarośniętych chaszczami ścieżkach. W oddali skaliste szczyty, śnieg, lód. Wieczorem szukamy miejsca na noclegi  wody zdatnej do picia. Zachodzimy do najbliższej jurty dowiedzieć się, gdzie jest rzeka, strumień. Wychodzi gospodarz.

 

  – Priwiet, jestem Cygan – postawny facet o europejskich rysach twarzy wita  mnie stalowym uściskiem dłoni. – No może nie Cygan, a Kurd. Co tam ?

  – Zdrastwujtie, wiecie gdzie znajdziemy najbliższą rzekę z wodą pitną?

  – Tam w dole jest rzeka – odpowiada jeden z mężczyzn. – Czaju się napijecie? – proponuje od razu.

 

Przystajemy na zaproszenie. Na wejściu do jurty uderza gęste, ciepłe powietrze, zaparowują okulary. Siadamy na kocach i materacach wyściełających całą jurtę, które w dzień służą za siedziska, a nocą za posłanie. Kurd siada z nami przy niskim stoliku, a inny mężczyzna szykuje herbatę. Schodzą się następni mieszkańcy obozowiska: brat gospodarza, jego synowie, przyjaciel ze swoim synkiem. Sami faceci. Tylko jeden z nich wygląda jak rodowity Kazach. Proszą nas abyśmy zamienili się miejscami. Przepraszają K. i tłumaczą, że mi jako mężczyźnie należy się miejsce bardziej honorowe,  naprzeciwko wejścia do jurty. Ledwo zaczynamy pić czaj, a na stole ląduje już obiad. Makaron, ziemniaki, marchewka, baranina. Gospodarz dba o to, żeby w naszych czarkach zawsze był czaj. Kiedy widzi, że herbata jest już tylko na dnie, bierze naczynie, wylewa resztkę do wiadra i uzupełnia czarkę świeżym naparem. Czaj to nie tyle picie herbaty, co rytuał i przede wszystkim spotkanie. 

 

Pytają o imiona, o to skąd jesteśmy, gdzie byliśmy, dokąd idziemy. Moje imię jak zwykle jest zbyt trudne do zapamiętania. Mark – tak teraz mam na imię. Na zewnątrz zaczyna lać. Przyszedł chłodny front. Wyżej w górach pada śnieg. Dziesięć drobnych szczeniaków próbuje schronić się przed chłodem i deszczem w rowku przy samej jurcie.

  – Widzicie my jesteśmy Kurdowie. Stalin nas tu sprowadził. A Kazachowie, gościnny naród, przyjęli nas jak swoich. No i tak sobie tutaj żyjemy – tłumaczy gospodarz.

 

  – Tak, Kazachowie to gościnny naród – wtóruje mu jego kazachski przyjaciel. – Jak do nas zsyłali Kurdów, Turków, Niemców, Polaków no i wiele innych, to my się musieliśmy nauczyć tej gościnności.

 

No właśnie, Kazachstan to kraj, gdzie żyją koło siebie różne nacje, grupy etniczne. Kazachów jest tu ponad 60%. Później są Rosjanie – ok. 20%, Uzbecy, Ukraińcy, Ujgurzy, Tatarzy… można by długo wymieniać. Rosjan w Kazachstanie ubywa od upadku Związku Radzieckie go. Jednak Kazachowie zaczęli stanowić większość w swoim kraju dopiero w 1996 roku.  Różne nacje to także różne języki. Tak jak w tej jurcie, gdzie Kurdowie potrafią w jednym zdaniu pomieszać swój własny język, kazachski i rosyjski.

 

Jemy kurdyjski ser. Częstują nas też kazachską, suszoną baraniną. Wszystko smaczne. Dowiadujemy się, kto ile ma dzieci. Jak młode żony mają goszczący nas faceci. One zostały w domach, we wsi. Oni kolejne lato koczują w tym samym miejscu. Jest na to oficjalna zgoda, opłata, papier, ale jest też łapówka w postaci jednej krowy na sezon.

 

 – Wiecie, Kazachstan to bogaty kraj. Tylko ludzie tu są biedni – opowiada leżący przy stole Kazach. –  Mnie nie jest żal. Ale żal mi mojego syna. Tu się nic nie zmienia. My żyjemy na tablicy Mendelejewa. Ropa, węgiel, co tylko chcesz. No więc, bogaty kraj. Tylko my biedni. Mnie już nie żal, ale ten mój syn… Wiecie, na zachodzie jest „ja”, ludzie myślą o sobie, żeby im lżej, lepiej było żyć, a u nas nie ma „ja”…

Słuchamy. Przytakujemy. Spotkanie przeciąga się, a czaj nie kończy. Namiot rozbijamy między jurtami. Wieczorem powtórka z obiadu, tylko z niekończącą się dokładką baraniny. 

 

Rano czekamy, aż przestanie padać. Znowu czaj. W końcu ruszamy. Żegnamy się. Dziękujemy za gościnę.

 

  – Mark, słuchaj – zwraca się do mnie nasz gospodarz – jak wrócisz do Polski to opowiedz jak Was Kurd w Kazachstanie pięknie ugościł!

 

No więc, opowiadam…

Gorąco. Tylko chłodny wiatr co jakiś czas przynosi ulgę. Jesteśmy powyżej 3000 m n.p.m. Przestrzeń stepu, w oddali jezioro Song-Kol. Szukamy jakiegoś strumienia. Zachodzimy do najbliższego obozowiska. Wskazują pobliską rzeczkę. Dostajemy też butelkę z wodą. Pytają, gdzie idziemy. Proponują, żebyśmy rozbili swój namiot za ich jurtami. Zostajemy.

 

Budujemy naszą namiastkę domu. Codzienny rytuał. Zielona płachta, stelaż, materace. Otaczają nas dzieci.  Najpierw nieśmiało przyglądają się naszej „jurcie”. Po chwili dwie dziewczynki zwiedzają już namiot. Najciekawsze są jednak kije trekkingowe. Zabawa trwa w najlepsze. Rozkładamy wreszcie naszą polową kuchnie – mały palnik gazowy, menażka z wodą. Zabieramy się do jedzenia upragnionej obiadokolacji. Kasza z sosem. Dzieci zaglądają do naszych menażek. Dzielimy się z nimi posiłkiem. Słońce powoli zachodzi.

 

  – Zapraszamy na kumys. Siadajcie. Jesteście naszymi gośćmi – zagaduje nas jeden z mieszkańców obozowiska podając jednocześnie czarkę z mlecznym napojem.

 

Wszyscy zbierają się wokół nas. Pięciu mężczyzn, pięć kobiet, dzieciaki. Trochę się przyglądają, trochę wypytują. Skąd, dokąd, ile dni, czy nie ciężko? Jak nam smakuje kumys?

 

  – To nasz nacjonalny napitek – podkreślają z dumą.

  – Przepraszam Was, ja słabo po rusku mówię – zaczyna podpity mężczyzna – ale wódki napijecie się z nami? Wy nasi goście – wysuwa propozycję przepraszająco błagalnym głosem.

 

Nie odmawiamy. Nie możemy i nie chcemy.  Wchodzimy do ciemnej, przytulnej jurty. Zaraz pojawia się wódka. Jest zimna. Kanfiety, kirgizkie chlebki smażone na głębokim tłuszczu, konfitury.

 

  – Czaju do popicia? – proponuje następny z mężczyzn. Po czym nalewa herbatę do czarek, dodając do niej mleka.

 

Wódki ubywa szybko. Zapijamy mlecznym czajem. Panuje ogólna euforia. Chaotyczna rozmowa jest przerywana kolejnymi toastami. Jesteśmy ciekawi siebie nawzajem. Nasi gospodarze przez część roku żyją jak ich przodkowie. Lato spędzają w rozległej przestrzeni płaskowyżu otaczającego Song-Kol. W czerwcu zaczyna się rozkładanie obozowisk. Lato to życie w jurcie, wypas zwierzyny – owiec, kóz, koni i jaków. Kobiety zajmują się gotowaniem i jurtą. Mężczyźni co jakiś czas wsiadają na konie, aby przegonić swoje stada. Dzieci dorastają szybko. Chłopcy, po kilkuletnim okresie wolnego wypasu, przejmują obowiązki swoich ojców. Sezon nad Song-Kol kończy się zwykle we wrześniu. Wtedy też pojawia się pierwszy śnieg. Jurtowe obozowiska znikają, a zwierzyna jest zaganiana do wsi.

 

  – A wy muż i żena ? – pada wreszcie to pytanie, które słyszymy niemal przy każdym spotkaniu z tubylcami.

  – Nie, jeszcze nie – mówimy  szczerze.

  – A siostra albo brat jest?

  – Nie, my oboje jedynaki. – odpowiadamy, spodziewając się komentarza na ten temat.

 

  – O, to płocho. Niedobrze. U nas dwoje dzieci to mało. Trzy, cztery, a najlepiej pięć. Musi być syn i musi być córka. Syn, bo najmłodszy z chłopców zostaje z rodzicami i opiekuje się nimi do śmierci. Córka, bo póki jest panną pomaga matce.

 

Łamanym rosyjskim opowiadamy sobie nasze wersje normalności. W pewnym momencie do jurty wchodzi jedna z dziewczynek, które wcześniej z zainteresowaniem oglądały nasz namiot. Wyciąga komuz. Zaczyna grać. Jeden z mężczyzn nuci rzewną pieśń… Wszyscy milkną…

 

Wychodzimy się przewietrzyć. Kobiety wewnątrz jurty szykują już wieczorną ucztę. Będziemy jeść kurdaka. Na zewnątrz czarna noc. Mroźne powietrze. Nad nami migocząca droga mleczna…

Już październik. Syberyjska złota jesień. Wędrujemy od kilku dni brzegiem Bajkału. Nasza własna tropa. Dzisiaj jednak decydujemy się ją porzucić. K. czuje się gorzej. Katar, kaszel. Nocą temperatury spadają do około zera stopni. Pogoda zmienna. Dzisiaj cały dzień idziemy w strugach deszczu. Docieramy do najbliższej wsi. Szeroka droga. Żaden asfalt. Szuter, który po deszczu jest po prostu błotem. Czy ktoś tutaj w ogóle jeździ? Czekamy godzinę i pierwszy przejeżdżający samochód zatrzymuje się na nasz widok.

 

Wiedzą do kogo chcemy dotrzeć. Tylko ona przyjmuje innostrańców. Kontakt do pani Walentyny mamy od znajomego. Nie dzwonimy do niej wcześniej, liczymy, że znajdą się dwa miejsca. Wita nas tak, jakby wiedziała, jakby na nas czekała.

 

  – Wy od Piotera, tak? – dopytuje się, zanim cokolwiek zdążymy wyjaśnić.

  – Tak, my od Piotra.

 

Spodziewaliśmy się raczej dialogu w stylu: „Wy od Piotera? O matko, jaki ten świat mały”. Ona wcale nie jest zdziwiona. Tak jakby każdy, kto przyjeżdża z Polski znał Piotrka, jakby w ogóle wszyscy w Polsce się znali. Patrzy na świat skalą swojego miejsca na ziemi. Bajkałem, który jest długi jak cała Polska. Odległością do najbliższego gorodu, czyli Irkucka – około 200 km. Powierzchnią Irkutskiej Oblasti , obejmującej powierzchnię niemal dwa i pół razy większą od Polski. Tylko ludzi tam jakby mniej – około 2,5 miliona.

 

Miejsca do spania są. Jesteśmy jedynymi gośćmi. Wszystkie pokoje czekają w gotowości. Kolorowa pościel, ręczniki. Pastelowy luksus w syberyjskiej chacie. Rozczulająca zaradność, wszystko własnym sumptem, trochę z drewna, trochę z dykty, trochę z plastiku.

 

  – Zapomniałam wam powiedzieć… pompa w studni się zepsuła i nie ma wody w domu. Mają przyjść naprawić, ale to pewnie za kilka dni. Pójdziecie do sąsiada po wodę i możecie sobie napalić w bańce. W ogóle teraz człowiek się przyzwyczaił, że woda i prysznic w domu. Jeszcze nie dawno tak nie było.

 

Wieczorem parzymy się w bani. K. wypaca z siebie chorobę. Nagroda dla naszych ciał. Na kolację jemy buriackie pozy. Niewielkie pierożki, gotowane na parze z mięsem w środku. Popijamy nalewkę. Rozmawiamy z Panią Walentyną. O Bajkale i o tym, że zabrał jej męża. O przyrodzie, świętych drzewach, kamieniach. O podróży.

 

  – Mam w tym roku okrągłe urodziny. No więc, moje dzieci postanowiły, że zrobią
mi prezent – tłumaczy – że mogę wybrać, gdzie chcę pojechać, a one mi ten wyjazd zasponsorują. Myślały może, że powiem Jekaterynburg albo nawet bliżej, gdzieś w naszej oblasti, pewnie nawet zdziwiłyby się jakbym chciała do Moskwy. A ja mówię… o tu… do Italii chcę jechać. Do Jewropejskiego Sajuza. No i jadę. Czekam tylko na wizę.

 

Wyciąga atlas świata. Otwiera go na mapie Europy.  Wypytuje się… jak, skąd, dokąd. Czy jakieś pociągi jeżdżą albo chociaż marszrutki.

 

  – O, a tutaj to pewnie na jakimś promie można? Wiecie skąd odchodzi? – pyta się, pokazując na fragment morza między Włochami a Chorwacją. Pytanie brzmi w taki sposób, jakby wcale nie chodziło o podróż między krajami po Adriatyku. Dopytuje się też, jak daleko jest do Polski z Włoch i gdzie dokładnie jest ta Warszawa.

 

  – E, to nie tak daleko. Wasz Sajuz w końcu  nie jest taki duży – stwierdza.

 

Ogląda mapę Europy, przykładając do niej skalę syberyjską. Traktuje kolejne kraje trochę tak, jakby były co najwyżej regionami. Mapa jej świata wygląda inaczej. Horyzont sięga dalej. Odległości liczone są inną miarą.