PATAGONIA

PATAGONIA

Prześwit przez szczelinę lekko zaropiałych rzęs. Delikatne barwy nachodzącego wschodu słońca. Miękkie światło rozszczepione przez miliony małych kropelek wody na szybie samochodu. Jeden z tych kadrów, które zostają pod powiekami na długo. Trochę nie ma jak ich utrwalić. Trochę nie chce się zaburzać magii tej chwili poprzez gest fotografowania i odgłos stukotu migawki. A może tak naprawdę to lęk przed porażką zrobienia kolejnego banalnego ujęcia, nieoddającego niezwykłości chwili. Para wodna wydychana przez sen i oddawana w ciągu nocy przez nasze ciała zamieniła się w kropelki wody, które od wewnątrz pokrywały szyby samochodu. Z trudem dawało się dostrzec powoli jaśniejącą, intensywnie pomarańczową  łunę wschodu słońca. Światło próbowało się przedostać przez zaroszoną tylną szybę naszej małej toyoty. Leżąc w śpiworze, na rozłożonym przednim fotelu, patrzyłem na rozlewające się zimne kolory nieba, które przechodziły w ocieplającą się szarość skał, żeby przez ciemne zielenie dojść do żółci traw. Żadnych wyraźnych kształtów. Jedynie przenikające się barwy. Wewnątrz metalowej puszki auta było ciepło, wilgotno i zupełnie cicho. Wczorajszy wiatr, który nie pozwolił nam rozbić namiotu, ucichł. Zbliżał się chłodny świt. Przetarłem ręką przednią szybkę samochodu. Krople spadły na pokrytą pyłem deskę rozdzielczą. Wielki skalny ołtarz, wyrastający z pagórków porośniętych pożółkłymi trawami. Ściana Fitz Roy’a i szpica Cerro Torre. Para wodna po kilku sekundach z powrotem zaczęła roztapiać kształty szczytów.

To był jeden z tych dosłownych wschodów słońca. Chmury, które zostały rozwiane przez wieczorny wiatr, nie tworzyły żadnych niedomówień. Kilkanaście minut przed szóstą pierwsze promienie zaczęły zabarwiać jasny granit Fitz Roya na łososiowo-różowy kolor, żeby po chwili rozżarzać cały skalny ołtarz coraz bardziej pomarańczowo-czerwonymi barwami. Było chłodno i cicho. Za płotem, oddzielającym step od drogi stało gwanako i patrzyło się ze spokojem na naszą dwójkę oglądającą świetlny spektakl. Słońce powoli zaczynało oświetlać niższe partie gór, by wreszcie zacząć ogrzewać i nas. Jeszcze poprzedniego dnia walczyliśmy z potężnym wiatrem, który od czasu do czasu uderzał ze zdwojoną siłą. Teraz cichy wschód słońca przynosił ukojenie i przyjemne ciepło. Od kilku dni jechaliśmy przez nieskończony step małą toyotą etios. Jej biały lakier zdążył już pokryć się wszechobecnym żółtawym, piaskowym pyłem.

Nieustannie wiało. Czasem z trudem udawało się otworzyć drzwi samochodu. Turlaliśmy się jakieś dwadzieścia na godzinę, po kamienistej drodze. Nie powinniśmy byli w ogóle w nią  wjeżdżać. Ta mała, biała japońska puszka, o niewielkich kołach i niskim zawieszeniu nie nadawała się na takie hece. Fragmentami  droga przechodziła przez obszary spoistego gruntu, który sprawiał, że stawała się ubita i twarda. Można było nieśmiało rozpędzić samochód do jakiś czterdziestu na godzinę, po to, żeby w napięciu całego ciała wypatrywać większych kamieni i dołów. To było głupie. Sto kilometrów po szutrze, kamieniach, żwirze. W stronę ściany Andów. Przez skalisty pył do wód topniejącego lodowca. Co jakiś czas mijaliśmy zjazdy do kolejnych estancji. Żadnych pasterzy na koniach. Tylko drewniane drogowskazy. To gdzieś tam miały paść się patagońskie krowy i byki. Ta przestrzeń smakowała wołowiną, żelazistą krwią sączącą się z grillowanego antrykotu. Wszystko robiło się bardziej odrealnione i egzotyczne ze szklanką wytrawnego Melbeca. Przywozili go gdzieś z okolic Mendozy. Tutaj winorośl nie miałaby szans. To, co żywiło ludzi, musiało sobie samo radzić z tą pustką. Musiało być przyobleczone w grubą skórę i warstwę tłuszczu chroniące przed chłodem. Bydło pasło się gdzieś na skrawkach zielni, przy rzekach. Jednak step to była w większości przyroda nieożywiona. Zwietrzałe skały. Zwierzęce szkielety. Wiatr i pył. Przestrzeń próbowała wciskać się do wnętrza naszego auta przez listwy przypodłogowe, uszczelki szyb, bagażnik. Jechaliśmy jednak dalej. Inaczej zassałoby nas to wielkie stepowe nic. Dwadzieścia na godzinę. Byle do przodu. Co jakiś czas wydawaliśmy z siebie stłumione okrzyki. Te kolejne uderzenia kamieni w podwozie samochodu sprawiały nam fizyczny ból. W barwy żwiru i traw wtapiały się długonogie gwanako. Chodziły z pozoru niespiesznie w niewielkich stadach. Raz środkiem drogi szedł struś. Kiedy poczuł naszą obecność, przyspieszył. Bał się. Zatrzymałem samochód, żeby mógł spokojnie pobiec w stronę horyzontu.

W pewnym momencie ziemiste barwy zaczęły ustępować miejsca zieleni. Woda. Szmaragd wielkiego jeziora. Wyłoniło się zza niewielkich, ruchomych wydm. Minęliśmy kilka zabudowań jeden z estancji. Otaczały ją wysokie topole. Naturalny parawan dający schronienie przed hukiem wiatru. Wyglądała jak oaza. Sto kilometrów do najbliższej miejscowości, w której główną atrakcją była stacja benzynowa. Rozbiliśmy namiot z widokiem na Lago San Martin. Od granicy z Chile dzieliło nas może 50 km w linii prostej. Tam pojedyncze macki jeziora stykały się z jęzorami Lądolodu Patagońskiego Południowego. Jeszcze niedawno wędrowaliśmy wzdłuż jego wielkiego, zimnego cielska. Trzy tygodnie temu i 60 km na południe w linii prostej od naszego obecnego obozowiska. Najpierw przez łąki, drobne wzniesienia, z widokiem na wody Lago Viedma. Później coraz bardziej w górę. Doliną rzeki Rio Túnel.

Świeciło ostre słońce i wiał podstępny wiatr. Cichł na kilka sekund, czasem kilka minut, żeby nagle uderzyć ze zdwojoną siła. Raz z lewej strony, raz prosto w twarz. Próbowaliśmy zasłaniać się naszymi plecakami, licząc na to, że te 20 kg ubrań, jedzenia i sprzętu biwakowego ochroni nas przed kolejną falą podmuchu. Czasem się udawało, a czasem przesuwało nas o kilka metrów. Świadomość przewyższenia i przełęczy nie dodawała nam otuchy. Powoli do przodu. Licząc na to, że dolina nie wciągnie nas do wewnątrz z kolejnym swoim wdechem. Pod górę, przez rzekę podwieszeni na stalowych linach, później w dół. Po cichu, po szorstkiej kamieniami i żwirem skórze niewielkiej odnogi lodowca. Wreszcie po grząskiej morenie, coraz wyżej, ku przełęczy. Kolejne wdechy i wydechy doliny były coraz płytsze. Nieprzewidywalne podmuchy ustąpiły miejsca jednostajnemu wiatrowi. Ogrzewało nas ostre słońce. Zbliżaliśmy się do grani. Najpierw stromo, później nagle łagodnie przez szaro-biało-błękitne plato. Paso del Viento. Przełęcz Wiatru. Stanęliśmy na jej skraju. Huczało. Nie było słychać jego pomruków. Ich tony były zbyt niskie, żeby przebić się przez świst powietrza. Leżał w dole, jakieś 500, może 800 m poniżej nas. Jego skóra była mięsista, chropowata i spękana. Widać było wyraźnie linie mięśni i cięgien ułożonych zgodnie ze spadkiem terenu.  Zaniemówiliśmy. Był ogromny. Na zachodzie chmury zasłaniały jego cielsko. Na wschodzie widać było wyraźnie, jak jedna z jego odnóg wciska się w dolinę. Wiedzieliśmy, że ten widok będzie nam towarzyszył przez cały następny dzień.  Próbowałem fotografować fakturę jego skóry, ogrom jego lodowego, zimnego otoczonego górami ciała. Zaczęliśmy schodzić po osuwającym się spod nóg żwirze. W pewnym momencie widok na niego zasłonił nam wał głazów, kamieni i piachu. Szliśmy jeszcze jakieś dwie, może trzy godziny. Rozbiliśmy obóz, zjedliśmy. Wieczorem wdrapaliśmy się jeszcze na morenowe wzgórze, żeby patrzeć jak ciepłe światło ślizga się po lodowatym jęzorze. Dokładnie widać było szczeliny i pęknięcia. Czarną wodę zbierająca się w małych jeziorkach na skraju lodu i skał. Dopiero następnego dnia mieliśmy zobaczyć jak lodowe cielsko styka się z wodami Lago Viedma. Najpierw przez kolejną przełęcz, później zjeżdżają się od drzewa do drzewa, czasem na czworaka lub na tyłku, po stromiźnie w dół. Żeby wreszcie rozbić namiot i mocząc obolałe nogi w jeziorze, patrzeć na dryfujące góry lodowe. Teraz ostatnie promienie słońca chowały się za skalistym horyzontem. Zrobiło się zimno. Znowu zaczęło wiać. Wracaliśmy do obozu. Z trudem przeciskaliśmy się przez wielkie głazy moreny. W nocy nasłuchiwaliśmy jak wiatr łopocze tropikiem namiotu. Zostały nam jeszcze trzy dni wędrówki. Później nuda podróży autobusem. Jakieś 700 km na południe. Do Punta Arenas. Następnie promem. Tam, gdzie hektopaskale zmieniają cząstki powietrza w fale, wiry i huk. Teraz pewnie też wiało stamtąd. Gdzieś z przylądka Horn, z Ziemi Ognistej. 

Morzył mnie sen. Wyjrzałem przez okno. Światła portowych latarni rozszczepiały się w kroplach słonej wody na szybie. Dochodziła druga w nocy. Po 30 godzinach powolnego rejsu dopływaliśmy do celu. Puerto Williams. Na przystani było tłoczno. Mieszkańcy oczekujący na turystów, na rodzinę i na to całe dobro, który razem z nami przypłynęło. Pręty zbrojeniowe, worki z cementem, rower, kontener z żywnością. Wsiedliśmy do zdezelowanej terenówki naszego gospodarza. Po 5 minutach byliśmy już w hostelu. Wewnątrz było cicho i ciepło. W piecu żarzyło się jeszcze drewno. Noc była krótka. Rano przepakowaliśmy nasze plecaki. Poszliśmy na posterunek carabinieros zgłosić, że idziemy, że w głąb wyspy, że 5 może 6 dni i jesteśmy z powrotem.

Ruszyliśmy. Najpierw między identycznie wyglądającymi domami. Białe budynki. Cienkie ściany jakby były zrobione z dykty. Stare terenówki i butle gazowe przed gankami. Pomiędzy tym wszystkim wałęsające się psy. Później lasem, coraz bardziej pod górę. Wyszliśmy ponad linię drzew. W dole było widać było Puerto Williams. Dalej trawersem po kamienistym zboczu. Przez chmurę. Zaczęło sypać śnieżną krupą, którą strzepywaliśmy co jakiś czas z naszych ubrań. Widać było tylko na kilka metrów w przód. Biało. Dolina w dole zniknęła. Po jakieś godzinie znaleźliśmy się po drugiej stronie. Tarasy drobnych jezior, mech i ziemia nasiąknięte wodą, drzewa o pniach wijących się w poziomie. Każdego następnego dnia przechodziliśmy na jakąś drugą stronę. Po kamieniach, po płatach śniegu, w głąb, między zębami szczytów, do kolejnych dolin. Kraina zza chmury, kraina zza przełęczy, kraina drewnianych szkieletów, kraina śniegu, kraina bobrów. Dni były chłodne i niebieskie, wieczorami padał śnieg. Rankiem, coraz bardziej wodnisty, wsiąkał w ziemię i około 10 nie było już po nim śladu. Jednego dnia zrobiło się przez chwilę cieplej. Zaczął padać deszcz. Przemoknięci rozbiliśmy namiot. Ogrzaliśmy jego wnętrze ciepłem naszych ciał. Monotonny stukot kropel uderzających o tropik nagle ucichł. Najedzeni, przykryci śpiworami powoli zaczęliśmy zasypiać. Robiło się coraz ciemniej. Przez mały otwór namiotu dostrzegliśmy, że to cisza delikatnie opadających płatków śniegu przyniosła ten błogi spokój. Sufit namiotu obniżył się pod naporem wilgotnego puchu. Próbowałem go strzepać od środka. Konstrukcja namiotu nie wytrzymała tego ciężaru i przygniotła nasze nogi. Wyszedłem na zewnątrz. Było zupełnie biało. Wielkie śniegowe płatki oblepiały wszystko dookoła. Napadało już dobre dziesięć centymetrów i nie przestawało sypać. Środek lata na dalekim południu. Gałęzie drzew uginały się. Namiot rozkraczył się zupełnie. Odśnieżyłem go, podniosłem konstrukcję, ponaciągałem linki i schowałem się do środka. Po jakiejś godzinie przestało śnieżyć. Zasnęliśmy.

Przez następne dni wędrówki krajobraz lewitował wśród chmur. Deszcz, śnieg, chłodny blask gdzieś w oddali. Wiało tylko na przełęczach. Pewnego razu, poniżej ciężkiego nieba i zza odległych smug deszczu dało się dostrzec morze. To tam, jakieś 100 km w linii prostej, za małymi, bezludnymi wysepkami miał znajdować się Koniec. Patrzyłem więc przed siebie i powtarzałem jego imię. Horn. Jakby na potwierdzenie tego, gdzie jesteśmy. Zamiast współrzędnych geograficznych. Horn. Nie mieliśmy szans go zobaczyć, ale świadomość jego obecności wystarczała. Niebo było grafitowe, ziemia wilgotna i ciemnozielona, między szarymi głazami leżały białe, suche konary drzew. Szliśmy dalej. Dotarliśmy na skraj doliny. Od południa była otoczona skalnymi ścianami. Patrząc  na nie, nie mogłem uwierzyć, że jakoś udało nam się zejść po tej stromiźnie. Nawet nie było to takie trudne. Trochę jak na nartach. Raz w prawo, raz w lewo, poddając się zsuwającym kamieniom. Od północy zaczynał się las i mokradła. Kraina bobrów. Jeziora, suche drzewa, bagna, gałęzie i jeszcze więcej gałęzi. Tamy, żeremia i cała sieć ścieżek. Teraz patrzyliśmy się na to wszystko z góry, nie wiedząc, co nas czeka następnego dnia. Jak będziemy krążyć od jeden tamy do drugiej. Jak będziemy gubić wydeptany szlak i iść dalej ścieżkami bobrów. Jak będziemy się czołgać pod powalonymi drzewami i przedzierać przez gęstwinę krzaków. I w końcu jak odnajdziemy drogę, dzięki krowom tak samo zapadającym się w grząskim błocie jak my.

Tak więc teraz staliśmy na skraju doliny. Słońce nieśmiało ocieplało zimne niebo na horyzoncie. W oddali, spomiędzy wzgórz, widać było Kanał Beagle’a. Cieśninę pomiędzy wyspami. Po jej drugiej stronie była już Argentyna. Płynęliśmy tamtędy tydzień temu. Promem z Punta Arenas. Dwadzieścia na godzinę. Przez półtorej dnia. W chmurach dotykających wody. Było widać tylko skaliste wybrzeża mijanych wysp. Mgła tłumiła monotonny dźwięk silnika. Obok mijaliśmy śpiące góry i cicho mruczące lodowce. Wypływając z Punta Arenas staliśmy na mostku, patrząc się na strzelisty zachód słońca. Niemal bezchmurne niebo. Pomarańczowa poświata i ciemny granat wody. Nad ranem obudziło nas kołysanie. Na szybie stały krople. Nie było nic widać poza białymi kołnierzami fal. Prom płynął teraz nad ich ciałem. Było zimne i granitowe.  Czasem dało się dostrzec wystającą gdzieniegdzie z wody ich zrogowaciałą, skalistą skórę. To tutaj zanurzały się w słonych, oceanicznych wodach. Andy. Ich wielki, zakręcony ogon tworzył archipelag Ziemi Ognistej. Wiało. W tym wietrze był jednak jakiś spokój. Jakaś harmonia. Tak właśnie miało być, mieliśmy powoli przedzierać się między małymi niezamieszkałymi wyspami, usypiać kołysani falami, a sen miał mieszać się z krajobrazem, tak żeby nie można już było odróżnić jednego od drugiego. Zdążyłem się już do tego przyzwyczaić podczas podróży autobusami przez patagoński step. Głowa mi opadała sama, a przestrzeń mieszała się ze snem i jawą. Huczał wiatr, w oddali przechodziły smugi deszczu, chmury zmieniały swoje kształty. Wtedy step był pusty i żółtobrązowy. Teraz woda była wzburzona i szarogranatowa. Wychodziliśmy co jakiś czas na mostek. Wilgotny chłód wdzierał się za ubrania. Wypatrywaliśmy fok i wielorybów. Ktoś zauważył parę delfinów skaczących przed dziobem promu. Mijaliśmy długie zatoki wypełnione chmurami. Ziała z nich pustka. Jakby kończyła się w nich mapa i nie było wiadomo jaki kształt mają przybrać ich wybrzeża i góry piętrzące się nad nimi. Na trasie był jeden przystanek. Zboczyliśmy z wód kanału Beagle’a. Dopłynęliśmy do małej przystani. Na brzeg wyszła grupa młodych chłopaków. Chyba wojskowych. Zostawiliśmy też ciężarówkę z jakimiś materiałami budowalnymi na pace. Spojrzałem na mapę, żeby zorientować się gdzie jesteśmy. Było na niej zaznaczone jakieś dziesięć budynków. Jedna droga prowadząca donikąd. Dookoła tylko poziomice i linie rzek. Prom się wycofał i wróciliśmy na kurs do Puerto Williams.